wtorek, 15 grudnia 2015

DROBNE OGROMNE SUKCESY




           Leki działają z dnia na dzień co raz lepiej.
Czuję się bardzo dobrze. Marzę o tym żeby tak już zostało.
Sporo pozytywnych rzeczy się dzieje w moim życiu i na 
tym postaram się skupić.

Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. 
Dzięki depresji nauczyłam się kilku rzeczy o sobie i przezwyciężam
swoje ukryte lęki. Małymi kroczkami, ciesząc się z każdego zdobytego
szczebelka drabiny do zadowolenia i spokoju.

Jakiś czas temu, kiedy już zauważyłam wyraźną poprawę swojego stanu
postanowiłam sobie, że koniec z zamykaniem się na ludzi.
Nie wiem czy jasno będę to potrafiła wytłumaczyć. Spróbuję.

Jestem osobą pogodną , uśmiechniętą ,raczej akceptowaną i mile widzianą
w towarzystwie.
Mimo pozornie otwartej natury w środku często 
czuję się najbezpieczniej w swoim własnym  towarzystwie lub  towarzystwie 
osób dobrze mi znanych.
Odkąd przestałam pić zawęziłam swój krąg znajomych do niezbędnego 
minimum.  
Nie wychodziłam do klubów, na imprezy, do pubów , na żadne urodzinowe 
party itp. Robiłam to niezmiernie rzadko. Tylko wtedy, kiedy było to naprawdę
konieczne.
Nie potrafię jakoś jasno tego wytłumaczyć, ale mimo chęci poznawania 
nowych, ciekawych  ludzi często nie potrafiłam się przełamać,żeby 
do kogoś zwyczajnie zagadać lub przynajmniej odpowiadać na 
próby nawiązania ze mną dłuższej konwersacji.
Oczywiście jednym z głównych powodów była bariera językowa. 
Nie tyle prawdziwa co sztucznie przeze mnie stworzona.

Bałam się,że mówiąc jedynie dobrym angielskim, a nie
 NAJLEPSZYM, ośmieszam się.
Teraz wiem ,że to chore i  niepotrzebnie ominęły mnie z tego powodu
ciekawe znajomości i nowe możliwości.
Postanowiłam to zmienić.
Odkąd pracuję w obecnym miejscu i moimi NAJBLIŻSZYMI współpracownikami 
są  Anglicy pomyślałam, że skoro potrafię rozmawiać z nimi, to przecież
z innymi Anglikami też mogę.
Zrobiłam sobie listę osób , z którymi wstydzę się rozmawiać w pracy
i postanowiłam po kolei do nich zagadywać,żeby przezwyciężyć swój starch
przed ...No właśnie. Sama nie wiem przed czym :)
Udało się i okazało się ,że nie taki diabeł straszny.
Dało mi to sporą satysfakcję i dodało pewności siebie.
Na tyle,że zaczęłam wychodzić z domu w towarzystwie Anglików 
i czuję się z tym  ZNAKOMICIE.
Przyjemne łączę z pożytecznym. Im częściej przebywam i rozmawiam
 z Anglikami tym lepszy jest mój angielski.
Apetyt rośnie w miarę jedzenia więc i mój apetyt na nowe znajomości
jest większy i staję się naprawdę pewną siebie, otwartą na ludzi
kobietą.  Lubię to uczucie.

A propos pewności siebie przezwyciężam też inne swoje nieciekawe
przyzwyczajenia.
Już jakiś czas temu wróciłam na siłownię i ćwiczenia znów sprawiają mi 
radość i dają ogromną satysfakcję.
Kiedyś , trochę dlatego,że byłam w związku, trochę dlatego,że się bałam 
przypadkowych rozmów, unikałam kontaktu z innymi ludźmi na siłowni.
Szczególnie z mężczyznami.
Zakładałam więc słuchawki na uszy i czy muzyka grała czy nie udawałam
ogromnie skupioną na ćwiczeniach i na tym czego słucham, kiedy tylko 
zauważałam jakieś próby kontaktu ze mną.
Teraz sama uśmiecham się do ludzi- kobiet i mężczyzn.
Ćwiczę słuchając muzyki, ale kiedy tylko widzę kogoś kto próbuje 
do mnie zgadać, ściągam słuchawki dając do zrozumienia, że jestem
obecna, a nie zatracona w swoich myślach i ćwiczeniach. 
Rozmawiam ze wszystkimi, o wszystkim i wszędzie.
 Dobrze mi z tym.

Kolejnym drobnym, ale znaczącym sukcesem jest moje PIERWSZE
POWAŻNE WYJŚCIE NA IMPREZĘ. 
Kiedy zachorowałam poczułam ogromną potrzebę zmian.
Pożegnania się z przeszłością i niemiłymi wspomnieniami.
Dlatego oddałam, sprzedałam lub wyrzuciłam  99% swoich ubrań, bielizny,książek
i biżuterii.
Poprawiłam swój styl ubierania się na bardziej kobiecy i w takim klimacie
jest teraz większość ubrań w mojej szafie.
Kiedy w pracy ,jak co roku, rozpoczęły się przygotowania i rozmowy 
na temat świątecznej imprezy dla pracowników , postanowiłam sobie,że
w tym roku pójdę i będę się dobrze bawić.
Tak też się stało.
Poszłam do fryzjera, założyłam ''małą czarną'' i piękne czerwone, wysokie szpilki; zrobiłam staranny , mocniejszy niż zwykle wieczorowy makijaż i poczułam się FANTASTYCZNIE. Koledzy i koleżanki z pracy nie szczędzili mi komplementów
i pierwszy raz od lat poczułam się atrakcyjną kobietą. Przypomniałam sobie jakie 
to wspaniałe uczucie :)
Bawiłam się naprawdę wyśmienicie w towarzystwie ludzi 
pijących mniej lub bardziej, popijając jedynie napoje bezalkoholowe :)
Nie schodziłam z parkietu i wracając do domku byłam z siebie podwójnie
dumna: poszłam na imprezę ,bawiłam się cudownie 
NIE NAPIŁAM SIĘ
I NIE MIAŁAM Z TYM PROBLEMU :)

          
Jestem z siebie dumna i czerpię radość z tych drobnych, ale ogromnych sukcesów :)











piątek, 4 grudnia 2015

LECZENIE TRWA



   Minęło trochę czasu odkąd zaczęłam brać leki.
Jest o niebo lepiej jednak nie całkiem dobrze.
Zastanawiam się czy w ogóle jeszcze mam szansę na normalne życie.

W tej chwili unikam wszystkiego co mogłoby mnie zdenerwować.
Oczywiście nie da się wyeliminować stresu całkowicie z naszego życia
więc uczę się jak kompletnie ignorować sytuacje, które mi nie służą.
Jest cholernie ciężko.

Po kontrolnej wizycie u lekarza dowiedziałam się,że w tej chwili
leki działają jedynie w 20-30 %. Dopiero za 2-3 miesiące osiągną 100 %
swoich możliwości. Fajnie, ale co dalej?
Nie chcę brać leków do końca życia.
Może po prostu nauczę się jakoś funkcjonować bez nich, a jeśli nie to nie wiem.
Staram się nie martwić na zapas.

Ja chcę ''tylko'' wrócić do swojej zwyczajnej , pozytywnej natury.
Złapać balans. Nie miewać skrajnych nastrojów i zwyczajnie cieszyć się
życiem.

środa, 7 października 2015

DEPRESJA




         W maju pojawiły się pierwsze symptomy: osłabienie, zmęczenie,
senność, ból mięśni, przygnębienie na przemian z kopem energii i pozytywnego
myślenia.
Tydzień na smutno, tydzień na wesoło.
Myślałam,że to przeziębienie, że zwyczajnie  spadła moja odporność.
 Może przemęczenie. 
W najgorszym wypadku zaburzenia hormonalne.
            
          Okresy spokoju były co raz krótsze, przygnębienia co raz dłuższe...
Tłumaczyłam to sobie na swój sposób: jestem przygnębiona bo jestem osłabiona.
Zazwyczaj tryskam energią więc byłam przekonana, że to osłabienie mnie 
przygnębia bo nie mogę żyć tak, jak zwykle.
Do tego doszły niepohamowane wybuchy złości , wręcz agresji...
Kiedy prawie popchnęłam koleżankę z pracy, krzycząc na nią bez powodu
załączyła mi się czerwona lampka...
 Coś niedobrego się ze mną  dzieje, nie panuję nad sobą i swoimi emocjami.

   Straciłam zainteresowanie siłownią, ćwiczeniami, choć wcześniej
nie wyobrażałam sobie życia bez tego.
Na to też znalazłam wytłumaczenie: jestem osłabiona więc to normalne,że
nie chce mi się ruszać.
Nie chciało mi się wychodzić z domu.
Wspólne spędzanie czasu z Synami też już przestało mnie cieszyć.
Mogłam nie jeść całymi dniami albo opychałam się za dwóch.
Moje życie zaczęło wyglądać jak kolejka górska.
W górę, w dół, w górę , w dół...

Kolejnym symptomem były luki w pamięci.
Luki? Kratery właściwie!
Zaczynałam z kimś rozmowę, obojętnie z kim, obojętnie
na jaki temat i w jakim języku i zapominałam o czym rozmawiamy albo
co chciałam powiedzieć.
Opowiadałam koledze co się u mnie ostatnio wydarzyło i nie 
mogłam sobie przypomnieć szczegółów tych wydarzeń.
''Zawieszałam się'' co chwilę.
Przeraziło mnie to.

         Najlepiej było mi w domu, w łóżku.
Wszystko robiłam tak jak się należy: chodziłam do pracy, 
dbałam o siebie, o dom.
Kosztowało mnie to mnóstwo energii. W środku czułam,że 
się rozsypuję. Przerażała mnie każda , najdrobniejsza czynność, którą 
musiałam wykonać.
Bałam się wyjść z domu, bałam się ludzi i pracy.

  
           Próbowałam radzić sobie sama.
Jestem wrogiem bezsensownego, nieprzemyślanego brania jakichkolwiek
antydepresantów.
Zmuszałam się do aktywności, do wychodzenia z domu.
Próbowałam wrócić do ćwiczeń.

Nic nie działało. Było co raz gorzej.
10 minut energii, reszta dnia osłabienie i apatia.

Udawałam,że wszystko jest w porządku bo nie chciałam martwić
moich bliskich.
To udawanie mnie strasznie męczyło więc automatycznie ich towarzystwo zaczęło
mnie męczyć.

W końcu poszłam do lekarza. 
Nie potrafiłam mu powiedzieć co mi dolega, bo rozpłakałam się 
kiedy tylko do niego weszłam.
Rozszlochałam właściwie.
Nie potrafiłam się uspokoić.


Okazało się,że to depresja.
Zawsze myślałam,że osoba z depresją leży tygodniami w ciemnym pokoju, 
w łóżku, nie myje się, nie je i patrzy w sufit lub śpi.
Myślę,że gdyby nie moi Synowie, dla których resztkami sił chciałam 
żyć normalnie, tak bym skończyła.
Bo w takim klimacie czułabym się najbezpieczniej.

  Biorę leki.
Mam przyjaciółkę, która o mnie dba i nie pozwala mi się załamać.
Mam Synów, szczególnie na starszym mogę w tej chwili polegać.
Mam Siostrzenicę, Szwagra, którzy uświadamiają mi ,że zawsze
 mogę liczyć na ich pomoc.
To wszystko jest dla mnie OGROMNIE ważne.

Ale zdaję sobie sprawę,że te wszystkie kochane osoby, Ci wszyscy , którym
naprawdę na mnie zależy nie są w stanie wyleczyć się za mnie.
Leki lekami, ale najważniejsze jest moje nastawienie.
Sama muszę chcieć.

Chcę bardzo.
Bardzo chcę znów być sobą.
Radosną optymistką.
Zrobię wszystko,żeby się udało.







środa, 30 września 2015

4 LATA MINĘŁY...


   27 WRZEŚNIA minęly 4 lata.

Jestem trzeźwa od 4 lat, a wciąż się boję alkoholu. 
Polubiłam ten strach bo dzięki niemu, między innymi ,nadal jestem trzeźwa.

Wszystkim,którym mnóstwo pytań kłębi się w głowie, którzy zaczynają swoją własną
podróż do trzeźwości radzę z całego serca: NIE MYŚLCIE ZA DUŻO. 
Co będzie jutro? Nie wiadomo.
Dbajcie o siebie TERAZ, W TEJ CHWILI.
Z tych chwil składa się nasze życie.

Powyżej zdjęcie z moich pierwszych, wymarzonych wakacji. 
Kiedy na nie dziś spojrzałam pomyślałam:
GDYBYM NADAL PIŁA NIE MIAŁABYM SZANSY WYJECHAĆ W TĘ PODRÓŻ MARZEŃ.
Trzeźwa-mogę zrobić wszystko.

TY TEŻ! :)

wtorek, 1 września 2015

KLAPKI Z OCZU




  
    Przez większość swojego życia twierdziłam,że jestem bardzo 
tolerancyjna i dopóki ktoś mnie nie skrzywdził , mógł robić co chciał. 
Miałam to w dupie.
Co więcej, nawet jeśli ktoś mnie skrzywdził, naraził na jakiekolwiek 
nieprzyjemności, też miałam to w dupie.
Po prostu myślałam ,że to nie mój problem. 
Ja jestem w porządku-myślałam- nikogo nie krzywdzę, a jak nie potrafię 
pomóc, to na pewno nie zaszkodzę.

Ostatnio jednak coś we mnie pękło. Po prostu kurwa ZA DUŻO, przelało się.

Uważam ,że mam dobry charakter i jestem ze swojego zachowania dumna.
Pracuję ciężko nad sobą. Nad tym,żeby być dobrą, a równocześnie w zgodzie ze sobą.

Nawet jeśli ktoś moją dobroć jawnie wykorzystywał (czytaj: moja siostra, dwóch moich ostatnich ''PARTNERÓW'') , nie czułam się z tym jakoś bardzo źle.
Tak jak napisałam wyżej: TO ICH ZACHOWANIE uważałam za chujowe i uznawałam,że
to oni mają nasrane w głowach, a nie ja.

Przełykałam prostackie i kompletnie nie przystające MĘŻCZYŹNIE zachowanie
 byłego ''towarzysza życia'', przełykałam wykorzystywanie mojego 
dobrego serca przez moją siostrę.
Ale teraz , kiedy te dwa najbardziej chamskie przykłady zbiegły się z innymi wydarzeniami w moim życiu, uznałam ,że mam tego dość.
To co się wokół mnie dzieje od kilku miesięcy, przerosło moją OGROMNĄ cierpliwość.


Można być dobrym, ale nie głupim.

Dlaczego ci źli ludzie, nie zachowujący się jak cywilizowni , zawsze spadają na cztery łapy???
Wymigują się od odpowiedzialności? 
Wyproszą, wybłagają, zmanipulują , zrobią wszystko,żeby wyjść cało z kłopotów 
nie zważając na to,że tym samym pozostawiają mnie w czarnej dupie. 
Dlaczego ja się na to godzę?

GODZIŁAM SIĘ.
A teraz koniec.

Nawet nie jestem na tych wszystkich zrytych manipulantów zła.
Po prostu. Klapki spadły mi z oczu i czuję,że widzę wszystko wyraźniej.

Każda niesprawiedliwość, każdy brak zasad moralnych , WSZYSTKO co nie ludzkie , wszystkie zachowania, które  skrzywdziły mnie i moje dzieci, wyszły wreszcie z jakiegoś zakamarka mojego mózgu na światło dzienne.
Wygląda na to, że upychałam gdzieś w jakiejś dziurze podświadomości te wszystkie wyrządzone mi krzywdy i chyba zabrakło tam już miejsca. Jak zapychana toaleta. 
Wypłynęło wszystko, z podwójnym smrodem.

Kolejne przemeblowanie w mojej głowie zostało wczoraj zakończone.
To jakby ktoś NAGLE zrzucił zasłonę z moich myśli.
Zobaczyłam wszystko bardzo wyraźnie i po prostu oświeciło mnie.
Ktoś czy coś dało mi rozwiązania na każdą sytuację , w którą zostałam wplątana 
nie z własnej winy.

Koniec z dobrocią i wyrozumiałością.
Będę bardzo dobra i bardzo wyrozumiałą dla ludzi, którzy na to zasługują.
Reszta zostanie potraktowana według zasług.


Nie,żeby zemsta. Nie, nie ,nie.
Po prostu SPRAWIEDLIWOŚĆ.

Miła, grzeczna, serdeczna dla wszystkich Ewelinka zniknęła.
Teraz będę traktować ludzi tak, jak ludzie traktują lub już potraktowali mnie.

Och, jak dobrze !








piątek, 7 sierpnia 2015

ALKOHOLIK NA WAKACJACH



  Trzeźwo przetrwałam jeden z najcięższych okresów w moim życiu.
To doświadczenie utwierdziło mnie w przekonaniu, że ja naprawdę
nie chcę pić i raczej żadna sytuacja mnie do picia nie skłoni, skoro
bezalkoholowo przeżyłam ten armagedon.
Taaak...

Wybrałam się z Synami na bardzo zasłużone, wymarzone wakacje do
Hiszpanii.
Było cudownie! Nie chodzi tylko o to, że to była Hiszpania.
Chodzi o całokształt. O to, że widziałam szczęście i radość w oczach moich
Dzieci, że żartowaliśmy, rozmawialiśmy, zwiedzaliśmy, poznawaliśmy zwyczaje
Katalonii, jedliśmy nowe dania i piliśmy nieznane dotąd napoje, zachwycaliśmy się
pięknymi widokami i cieszyliśmy się czasem, który mamy dla siebie.

W tej cudnej, pełnej miłości ,radości, spokoju i relaksu atmosferze okazało się,że
mam ochotę się napić.
Siedzieliśmy w pubie , starszy Syn popijał piwko, a ja robiłam w myślach szybkie
 ''za i przeciw''.  Zamówić sobie jakiegoś słabego drinka czy nie?
Ostatecznie się nie napiłam, ale takie myśli krążyły praktycznie codziennie.

Wiedziałam ,że skrajne emocje mogą w nas budzić chęć napicia się, ale
raczej kojarzyłam to z głębokim smutkiem czy żalem albo z ogromną
radością lub podekscytowaniem.  Nie podejrzewałam ,że lekko senna, relaksująca
atmosfera wakacyjnego wyjazdu też obudzi we mnie pragnienie alkoholu.
Teraz już wiem, że na urlopie mogę sobie wyłączyć telefon, ale nie czujność.


środa, 1 lipca 2015

CZŁOWIEK POTRAFI PRZETRWAĆ

 
 
                         W nocy z 31 marca na 1 kwietnia prawie straciłam Syna.
Tę noc spędziłam z Nim patrząc, jak nieprzytomnego  zabiera
 Go pogotowie; jak zbiegają się do Niego lekarze na izbie przyjęć ; słuchając pani doktor, która w cichym pokoiku, z dala od gwaru izby przyjęć poinformowała mnie, że stan Syna jest bardzo ciężki, a Jego życie zagrożone.
Nie potrafię opisać bólu, który czułam widząc mojego kochanego Syna nieprzytomnego,
podłączonego do respiratora i wielu innych maszyn monitorujących 
jego stan.  Leżącego na Intensywnej Terapii...
Przecież kilka godzin wcześniej żegnałam się z Nim wychodząc do pracy...
 
Ta noc była koszmarna, kolejne dni nie lepsze.
 
Jednak wszystko ,co działo się od wieczora 31 marca do rana 1 kwietnia miało
taki przebieg, że na szczęście mój Syn przeżył.
Jest z nami.
Nie chcę tego splotu wydarzeń nazywać ''zbiegiem okoliczności''.
Wierzę, że to wszystko po prostu MIAŁO TAK BYĆ.
Pewnie miało to nami wszystkimi wstrząsnąć, żebyśmy mogli coś zrozumieć.
 
Czego mnie ta bolesna i wciąż nie zakończona lekcja nauczyła?
Zawsze wiedziałam, że nad życie kocham moich Synów, ale okazało się, że
to jest najprawdziwsze, najszczersze, wyzbyte wszelkiego egoizmu uczucie.
Kiedy Syn leżał w śpiączce mówiłam do Niego:
-Kochany, ja chcę żebyś przeżył, ale to egoizm. Jeśli masz żyć tu nieszczęśliwy-odejdź.
Ja to jakoś zniosę. Na pewno łatwiej ,niż patrząc na Twoje cierpienie.
 
Kiedy oglądałam jakieś filmy ze scenami rozpaczy rodziców, których dziecko jest
w ciężkim stanie, myślałam, że i ja reagowałabym podobnie- błagając Boga i wszystkich świętych o życie dla swojego Syna.
Okazało się jednak, że do Boga nie zwróciłam się ani razu.
Raczej do zmarłego ojca mojego Dziecka, do moich zmarłych Rodziców, do wszechświata, do jakiejś otaczającej nas energii... Jednak nie błagałam o życie dla Syna.
Błagałam  aby sprawiono by odszedł, jeśli ma resztę życia spędzić w cierpieniu.
Mówiłam:
- Jeśli ma to przeżyć, to błagam, niech reszta Jego życia będzie w miarę radosna i szczęśliwa. Jeśli ma przez resztę życia cierpieć- niech odejdzie. Tak będzie lepiej dla Niego.
 
Wkrótce po tym zostawił mnie mężczyzna, z którym miałam spędzić resztę życia. 
 Miał do tego prawo.
Szkoda tylko,że nie zachował się na tyle odpowiedzialnie , żeby zaczekać z odejściem do czasu,aż poskładam się na nowo po tych traumatycznych wydarzeniach.
Mogłabym elaborat cały  napisać na temat jego zachowania, ale nie chcę.
Zamknięty temat. Kolejna nauczka na przyszłość: NIGDY NIKOMU NIE UFAJ BEZGRANICZNIE.
 
Zostałam na dwa miesiące bez pracy, musiałam się zadłużyć, sprzedać parę ważnych dla mnie rzeczy, a całe moje spokojne życie szlag trafił.
Przetrwałam to wszystko bez alkoholu.
Przeżywałam wszystko razem i każdą sytuację z osobna na trzeźwo.
Nie wiem  jaki wpływ będą mieć te nerwowe miesiące na moje zdrowie i resztę mojego życia. Pewne skutki są odczuwalne już teraz.
 
Wypadek Syna nauczył mnie ,już tak na 100% , że trzeba poddać się życiu.
Nie planować za dużo, cieszyć się chwilami z bliskimi, realizować marzenia póki
mamy jeszcze szansę je spełnić.
 
Zaczęliśmy żyć. Naprawdę.
Zawsze chcieliśmy z Synami odkrywać nowe miejsca, nowe smaki, spędzać czas
razem.
Przed wypadkiem odkładaliśmy wszystko na później.
Po - zaczęliśmy spełniać nasze marzenia.
Szkoda tylko, że trzeba było najpierw stracić tyle nerwów i zdrowia, żeby zacząć
w praktyce, a nie tylko w teorii, doceniać życie.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

wtorek, 24 marca 2015

WCIĄŻ SIĘ UCZĘ

  


       Czas mija, wciąż trzeźwo na szczęście.

Życie co jakiś czas wali mnie obuchem w łeb, przecież nie może być
idealnie?
Czasem, kiedy natłok spraw-tych niełatwych i przykrych, przygniata
mnie do ziemi, wraca pijane myślenie.
Teoretycznie wiem jak sobie radzić ze sobą, z tym uczuciem
niepokoju-irracjonalnego zresztą, ale w praktyce zajmuje mi to trochę czasu.
A ten czas, czy jest to piętnaście minut czy 2 dni, dłuży się
niemiłosiernie i wydaje mi się ,że już nigdy nie wyjdę z tej ciemni.

A potem przychodzi dzień.
Świeci słońce, choć za oknem deszcz.
Znów cieszę się życiem- nawet z jego problemami i chujowymi stronami.

Muszę pamiętać o tym, że trzeba brać życie takim, jakie jest.
Gdyby nie te gorsze chwile, to nie doceniałabym tych dobrych.
Poza tym: czy można żyć w permanentnym szczęściu i spokoju?
Nie sądzę.

Czasem zapominam ile czasu już nie piję.
Nie skupiam się na tym, staram się po prostu żyć- uważając na to, aby
zbyt skrajne emocje nie wybiły mnie z rytmu trzeźwego myślenia.

Ten , który steruje naszym losem, podrzuca mi czasem,
kiedy  zapominam jak cudownie jest trzeźwo żyć,
 przykłady jak mogłabym skończyć.
Wtedy myślę:
TERAZ MOJE ŻYCIE JEST CHWILOWO PRZYGNĘBIAJĄCE,
ALE JAK KOSZMARNE BYŁO WTEDY, KIEDY PIŁAM?
STO TYSIĘCY RAZY GORSZE.
WIĘC WOLĘ SWOJE TRZEŹWE- CHOĆ CZASEM SMUTNE ŻYCIE
TU I TERAZ NIŻ TO SPRZED KILKU LAT : SZTUCZNIE RADOSNE
I KOMPLETNIE PIJANE.

Ależ mi to porównanie poprawia humor!
Wystarczy, że  sobie przypomnę ten codzienny , nerwowy ból
brzucha, trzęsące się wnętrzności  i dłonie, ten strach przed wyjściem
z domu bez łyknięcia sobie czegoś na odwagę,cały ten gnój,żeby
spokornieć i cieszyć się dniem dzisiejszym-jaki by nie był- jestem TRZEŹWA
i ze wszystkim sobie poradzę, a jeśli nie, to trudno.Odpuszczę.





środa, 4 lutego 2015

TO CO W ŻYCIU WAŻNE

 

       Rozmawiałam dziś z pewną znajomą mi z widzenia kobietą.
Od słowa do słowa i okazało się, że też ma dorosłego syna.
Temat dzieci zaczął się od trudności jakie przysparzają rodzicom dorastające pociechy.
Wiek dojrzewania, gimnazjum i takie tam.
Nie wiedząc jeszcze, że  mamy synów w tym samym wieku powiedziałam, że
mimo kłopotów z synem w tamtym okresie ,mam teraz najfajnieszego syna , jakiego
 tylko można sobie wymarzyć.
Na to pani X powiedziała, że też ma już dorosłego syna i z radością i dumą oznajmiła, że
chłopak studiuje w innym mieście.
Pani X nie należy  do osób wyniosłych czy takich, które godzinami potrafią opowiadać o wykształceniu swoich dzieci.  Jest , jak ja to mówię, normalna :)
Jednak rozmowa z tą miłą panią przypomniała mi te wszystkie osoby, które przewinęły się przez moje  życie, a które zapytane o swoje dorosłe dzieci potrafiły powiedzieć  o nich jedynie tyle, że są wzorowymi uczniami ,studiują lub studiowały , jaką to wspaniałą WAŻNĄ pozycję zajmują  lub jaki to wspaniały biznes prowadzą.

Wciąż pamiętam też Kasię- koleżankę z podstawówki, córkę pary lekarzy, która
płakała i bała się wrócić do domu kiedy dostała gorszą ocenę niż 5...
Była wzorową uczennicą i inne oceny nie zdarzały się często, a mimo to wywoływały
u niej lekki atak paniki.
Pamiętam też Krzysia , Marcina i Madzię.
Wszyscy oni byli dziećmi lekarzy, wszyscy uczyli się wzorowo i wszyscy
reagowali tak samo na każdą niższą niż 5 ocenę.
Kiedy pytałam ich czemu płaczą mówili, że rodzice ich ukarzą.
Wtedy tego nie rozumiałam. Jak można karać za 4+ ???
Można.
Teraz to wiem.

Mój Syn nie studiuje.
Kiedy ktoś mnie o Niego zapyta mogę opowiedzieć co lubi robić, czym się zajmuje, jaką muzykę lubi , które książki przeczytał, jakie dziewczyny Mu się podobają i w co wierzy...
Myślę, że wiem o Nim wszystko to, co w życiu naprawdę się liczy.
Gdyby studiował i byłoby to Jego pasją, wspomniałabym o tym jako o jednej
z wielu innych rzeczy.
Młodszy Syn ma jeszcze czas na wybranie swojej drogi, ale już Mu mówię, że dla mnie nie liczy się wykształcenie czy zawód tylko jego SZCZĘŚCIE.

Kocham moich Synów i znam już troszkę życie i ludzi.
Dlatego mówię Im, że ukończone studia nie są
równoznaczne z inteligencją i wiedzą ani nie gwarantują
dobrze płatnej pracy. Tym bardziej osobistego szczęścia...
Natomiast brak wyższego wykształcenia nie przekreśla kariery i nie skazuje
człowieka na same nieszczęścia i biedę.

To co w życiu ważne z pewnością nie ma NIC WSPÓLNEGO z wykształceniem.












piątek, 30 stycznia 2015

PRZYGLĄDAJ SIĘ SWOIM MYŚLOM



       Wielu rozczarowań i smutku mogłabym uniknąć gdyby w dzieciństwie ktoś mi
powiedział, że akceptacja otoczenia nie jest najważniejsza.
Zamiast tego delikatnie sugerowano mi jak mam się zachowywać, aby być lubianą.
Jakoś tak to pojmowałam, że ilość osób mnie lubiących czy chwalących jest miernikiem
mojej wartości.

       Niewielu z nas może się pochwalić radosnym dzieciństwem, w którym nie było tragedią kiedy ktoś nas nie lubił i w związku z tym dokuczał nam mniej lub bardziej.
Większość z nas raczej mocno przeżywała takie porażki.
Przynajmniej do czasu, kiedy zostawaliśmy akceptowaną lub wręcz lubianą osobą w kilkuosobowej grupie, z którą spędzaliśmy wolny czas.
Jednak nie wszyscy mieliśmy tyle szczęścia.
      
     Od niedawna wiem, że nie potrzebuję wielu osób dookoła, żeby czuć się dobrze.
 A właściwie ...Im ich mniej ,tym lepiej.
Nauczyłam się asertywności, nauczyłam się (i sprawia mi to sporą radość!) nie martwić się problemami innych, nauczyłam się siebie. Wiem już jakim jestem człowiekiem, jak reaguję na różne sytuacje, co jest dla mnie ważne, a co mam głęboko gdzieś.
W tym wszystkim bardzo mi pomogła wiara. Wiara w to, że mogę nad sobą nieco
panować. Na razie ''nieco'', a mam w planie ,,prawie zupełnie'' :)

            Wskazówki, które wyniosłam z książek, pogadanek i wystąpień ludzi ,którzy
są na swej drodze do spokoju  dużo dalej niż ja, pomagają mi doskonalić się na co dzień.
Jedną z takich wskazówek jest pogodzenie się z własnymi ,negatywnymi emocjami, które tak naprawdę załączają się automatycznie.
W zależności od sytuacji reagujemy złością, smutkiem, rozżaleniem. Tak zostaliśmy wychowani, tak nas nauczono.

Dobrym nawykiem jest OBSERWOWANIE SIEBIE  , np. kiedy jesteśmy poddenerwowani.
Nie ma sensu walczyć ze złością. Przejdzie, jak wszystko.
Ja już wiem,że zamiast poddawać się temu nastrojowi ,zamiast próbować z nim walczyć -co od razu stawia mnie na przegranej pozycji, LEPIEJ ZROBIĘ przyglądając się sobie jak innemu człowiekowi- lubianemu i dobrze mi znanemu.
Obserwuję  swój natłok myśli. I wiecie co? Wszystko to staje się jakieś śmieszne, nieważne, dziecinne lub niewarte uwagi. Powód ,który wywołał smętny nastrój-znika.
A ja pozostaję w dobrym humorze.
Rzecz jasna nie piszę tu o tragicznych sytuacjach, w których ciężko jest o dobry humor, ale jestem przekonana, że nawet wtedy można zachować spokój.

Jest to  pomocne dla nas- kobiet  (szczególnie alkoholiczek) w momencie, kiedy rządzą nami hormony czyli kiedy cierpimy na tzw. pms  :)
Jesteś ''naładowana'', wszystko cię wkurza, drażni i  chce ci się płakać , a za chwilę wszystkich kochasz, śmiejesz się po to, żeby za moment znów przejść do stanu pierwszego.
Wtedy właśnie dobrze jest popatrzeć na siebie z boku.
Pomyśleć: przecież to niezupełnie ja. To hormony szaleją.
Całkiem śmiesznie wtedy wyglądamy dla samych siebie. Możemy się z siebie pośmiać, a przy okazji uratować domowników od tej chodzącej zołzy, którą byłyśmy zanim odkryłyśmy tę metodę :)
Metoda działa. Choć trzeba nad sobą trochę popracować.







wtorek, 6 stycznia 2015

BRAK WENY TWÓRCZEJ

 


                          Jest dobrze.
Dużo się dzieje, ale pisać nie bardzo mi się chce.
Jakaś niemoc twórcza mnie dopadła :)
Może to efekt uboczny okresu wigilijno-noworocznego, który w Anglii ciągnie się około
dwóch-trzech miesięcy.
W każdym razie życzę Wam dobrego 2015 roku.
Pamiętajcie, że Nowy Rok to symboliczna data. Każdego dnia można zmienić swoje życie na lepsze.
Nie trzeba czekać na jakąś specjalną okazję czy dzień tygodnia.
Powodzenia!