W maju pojawiły się pierwsze symptomy: osłabienie, zmęczenie,
senność, ból mięśni, przygnębienie na przemian z kopem energii i pozytywnego
myślenia.
Tydzień na smutno, tydzień na wesoło.
Myślałam,że to przeziębienie, że zwyczajnie spadła moja odporność.
Może przemęczenie.
W najgorszym wypadku zaburzenia hormonalne.
Okresy spokoju były co raz krótsze, przygnębienia co raz dłuższe...
Tłumaczyłam to sobie na swój sposób: jestem przygnębiona bo jestem osłabiona.
Zazwyczaj tryskam energią więc byłam przekonana, że to osłabienie mnie
przygnębia bo nie mogę żyć tak, jak zwykle.
Do tego doszły niepohamowane wybuchy złości , wręcz agresji...
Kiedy prawie popchnęłam koleżankę z pracy, krzycząc na nią bez powodu
załączyła mi się czerwona lampka...
Coś niedobrego się ze mną dzieje, nie panuję nad sobą i swoimi emocjami.
Straciłam zainteresowanie siłownią, ćwiczeniami, choć wcześniej
nie wyobrażałam sobie życia bez tego.
Na to też znalazłam wytłumaczenie: jestem osłabiona więc to normalne,że
nie chce mi się ruszać.
Nie chciało mi się wychodzić z domu.
Wspólne spędzanie czasu z Synami też już przestało mnie cieszyć.
Mogłam nie jeść całymi dniami albo opychałam się za dwóch.
Moje życie zaczęło wyglądać jak kolejka górska.
W górę, w dół, w górę , w dół...
Kolejnym symptomem były luki w pamięci.
Luki? Kratery właściwie!
Zaczynałam z kimś rozmowę, obojętnie z kim, obojętnie
na jaki temat i w jakim języku i zapominałam o czym rozmawiamy albo
co chciałam powiedzieć.
Opowiadałam koledze co się u mnie ostatnio wydarzyło i nie
mogłam sobie przypomnieć szczegółów tych wydarzeń.
''Zawieszałam się'' co chwilę.
Przeraziło mnie to.
Najlepiej było mi w domu, w łóżku.
Wszystko robiłam tak jak się należy: chodziłam do pracy,
dbałam o siebie, o dom.
Kosztowało mnie to mnóstwo energii. W środku czułam,że
się rozsypuję. Przerażała mnie każda , najdrobniejsza czynność, którą
musiałam wykonać.
Bałam się wyjść z domu, bałam się ludzi i pracy.
Próbowałam radzić sobie sama.
Jestem wrogiem bezsensownego, nieprzemyślanego brania jakichkolwiek
antydepresantów.
Zmuszałam się do aktywności, do wychodzenia z domu.
Próbowałam wrócić do ćwiczeń.
Nic nie działało. Było co raz gorzej.
10 minut energii, reszta dnia osłabienie i apatia.
Udawałam,że wszystko jest w porządku bo nie chciałam martwić
moich bliskich.
To udawanie mnie strasznie męczyło więc automatycznie ich towarzystwo zaczęło
mnie męczyć.
W końcu poszłam do lekarza.
Nie potrafiłam mu powiedzieć co mi dolega, bo rozpłakałam się
kiedy tylko do niego weszłam.
Rozszlochałam właściwie.
Nie potrafiłam się uspokoić.
Okazało się,że to depresja.
Zawsze myślałam,że osoba z depresją leży tygodniami w ciemnym pokoju,
w łóżku, nie myje się, nie je i patrzy w sufit lub śpi.
Myślę,że gdyby nie moi Synowie, dla których resztkami sił chciałam
żyć normalnie, tak bym skończyła.
Bo w takim klimacie czułabym się najbezpieczniej.
Biorę leki.
Mam przyjaciółkę, która o mnie dba i nie pozwala mi się załamać.
Mam Synów, szczególnie na starszym mogę w tej chwili polegać.
Mam Siostrzenicę, Szwagra, którzy uświadamiają mi ,że zawsze
mogę liczyć na ich pomoc.
To wszystko jest dla mnie OGROMNIE ważne.
Ale zdaję sobie sprawę,że te wszystkie kochane osoby, Ci wszyscy , którym
naprawdę na mnie zależy nie są w stanie wyleczyć się za mnie.
Leki lekami, ale najważniejsze jest moje nastawienie.
Sama muszę chcieć.
Chcę bardzo.
Bardzo chcę znów być sobą.
Radosną optymistką.
Zrobię wszystko,żeby się udało.